Polacy zajęli kupką miejsce w kąciku przy przepierzeniu, dzielącem połowę polityczną od kryminalnej. Słyszeli, że po tamtej stronie przegrody też wrzały głosy i brzęczały łańcuchy.
— Cóż, znalazłeś swoją? — spytał Wątorek Gawara, kiwając głową w stronę opustoszałego żeńskiego przedziału.
— Jaką moją? — odparł ten, rumieniąc się mocno.
— No tę ranną, z którą tutaj zastaliśmy cię samego?!
— Nic, nie rozumiem!... mruczał chłopak, oblewając się wprost purpurą.
— Nie masz się czego wstydzić: była ładna, doprawdy ładna! Widziałem!...
— Dajcie mu spokój, on sam jeszcze jak dziewucha!
— Nie było jej!... — wtrącił posępnie i krótko Wickiewicz.
— Ładna, ale ja wolę rudą! Swarna dziopa! Jest co w rękę wziąć. Niech będzie moja. Wolę ją! — postanowił Wątorek.
— Gadanie!... Ma ona pewnie lepszych niż ty!... — mruknął Wickiewicz.
— Co to lepszych? Ten lepszy kto umie zdobyć! Dlaczego inteligent ma być lepszy? — wmieszał się Finkelbaum.
— A o czem tybyś z nią gadał, Finkelbaum? — spytał szyderczo Cydzik.
Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/96
Ta strona została przepisana.