a może nie... a wtedy... — śliczne usta jej drgnęły i stuliły się jak u płaczącego dziecka.
— Nic nie stracone, nic! Jeszcze Bączuś... Powinien niedługo choć znak jaki przysłać... A może Tatura dowiedział się, że ciągnie do zamku rycerstwo, i wyruszył na ich spotkanie, żeby ich przekupić, zmącić, pokłócić, a potym napaść na nich znienacka... Wszystko z tym szatanem możliwe!
— Dowiemy się o wszystkim na uczcie... na uczcie, kochany Królu i Panie nasz! — odszepnęła królewna, całując rękę ojcowską.
Narzuciła ciemny płaszczyk z kapturkiem na głowę i wymknęła się tajnemi schodami astrologa na górę do siebie.
Zajaśniał pałac królewski od świateł, jak za dawnych wesołych czasów. W przedsionku, w ogromnej sali rycerskiej płonęły u ścian pod okapami dymników smolne pochodnie, gorzały wielkie lampy olejne, zawieszone u sklepień w barwnych baniach szklanych. Zastawiano długie stoły do uczty. Kręciła się służba, roznosząc dzbany, misy, puhary. W cieniu widać było małe gromadki rycerzy i dworzan, rozmawiających ze sobą pocichu.
Wszystek gwar i wszystka jasność skupiały się tymczasem w sali głównej. Tysiące grubych świec woskowych jarzyło się wzdłuż strzelistych kolumn. Na wysokiej galerji grała muzyka, a różnobarwny tłum kobiet i mężczyzn pląsał na dole po gładkiej posadzce.
Dużo tu było urodziwych młodzieńców i panien. Świetne stroje, kolorowe kaftany, wstęgi, hafty, narzutki, pióra, perły, naszyjniki z drogich kamieni, złote i srebrne zapięścia, gdzieniegdzie zbroje błyszczące, wszystko przesnute niby mgłą przejrzystemi, powiewnemi sukniami kobiet, przelewało się z końca w koniec po sali, pędzone, niby wietrzykiem, głosem słodkiej muzyki.