przedzić jego gońce, mogą przecie posłać wieści konno lądem i wtedy nie znajdą nas! Ach, żeby to się już raz skończyło!
Królewicz ujął znowu rękojeście wioseł, oczu jednak z zamczyska nie odrywał, a i królewna co chwila oglądała się za siebie. Raz jeszcze na zakręcie rzeki wypłynęło przed niemi gniazdo rodzinne z wieńcem dymu i płomieni nad czołem, opłynięte jak posoką purpurą wschodzącego słońca.
Potym wszystko znikło i mieli już przed sobą tylko chłodny błękit wody, poorany srebrnemi poblaskami prądów, z coraz bledszemi brzegami po bokach.
Dwa dni płynęli, nie zatrzymując się nigdzie. Śpieszyli się, gdyż mało mieli jedzenia. W dodatku znów ogarnął ich lęk pościgu. W nocy, gdy jedno z nich spało, drugie pilnowało steru. Potężna rzeka, szemrząc dobrotliwie, niosła ich łódeczkę, chybocąc z lekka, niby kołyskę. Nareszcie wypłynęli na brzeg sinego morza. Rozwarły się przed niemi czeluście błękitu, w których tu i tam ciemniały plamy wysp, a nad któremi srebrzyły się obłoki. Pozłota słońca skrzyła się na falach; stada białych rybitw polatywały nad wodami. Poza tym było pusto, bezludnie, przestronno. Nawet szmer fal i pisk ptaków topniał do szczętu w nieobjętym milczeniu przestworzy.
Długo szukali chatki rybaka: wreszcie dostrzegli nikły dymek na długim, płaskim przylądku, który niby ogromny palec ziemi wysuwał się daleko w morze. Tam skierowali co prędzej swój stateczek i po wielkich trudach przybili do brzegu. Wydma żółtego piasku wznosiła się nad nadwodną chylizną i tworzyła wzgórek. Na wzgórku rosła rzadka trawa i małe krzaczki, a w połowie jego zbocza tuliła się nizko u ziemi ubożuchna chałupka o płaskim dachu. Dokoła na żerdziach suszyły się sieci oraz wiązanki popłatanych ryb, a troje dziwnych istot stało przed progiem domku i przyglądało się w milczeniu przybyszom. Jedna z nich z lekka pochylona przytrzymywała za skórzane obroże dwa tęgie, czarne