Wtym wyszedł dowódca straży królewskiej wraz z kasztelanem.
— Sposobić się do drogi, zaraz... natychmiast. Na noc ruszamy!...
Zbroje czyścić, oręż ostrzyć... Obejrzeć łuki i strzały... Giermkom i koniuchom rozkazać, żeby konie poili, czyścili, szykowali siodła i juki... Niech wszyscy idą natychmiast na swoje miejsca i doglądają pilnie roboty... Każdy odpowiada pod gardłem, bo król ogłosił czas wojny!
Obszerny przedsionek wkrótce opróżnił się zupełnie, w cieniu wielkiego filaru został tylko smutny, zamyślony Bączuś.
Gdy Król z pocztem rycerzy stanął nareszcie na wzgórku, skąd widać było całą dolinę zamkową, zdumiał się i zadrżał.
Jak okiem sięgnąć, wokoło mienił się obóz chłopski, niby pstry, nizko u ziemi przyległy smok: bielały płócienne świty, siwe sukmany, owcze serdaki, łyczane obierze bojowe, ciemniały futrzane i sukienne kołpaki, błyskały paiże. Ruszało się to wciąż, skupiało w gromady i rozpływało między rzędami rudych lepianek, skleconych naprędce z chróstu i gliny, jak cętki kurczących się łusek. Modrawe dymy ogni tłukły się nad obozowiskiem i powlekały wszystko sinawą mgłą, wśród której niby nieprzeliczone skry błyskały blaski poruszającego się oręża: kos, siekier, mieczów, hełmów i puklerzy.
Choć to był widok groźny, nie tego się jednak Król przestraszył. Był pewny, że koniec końców uda mu się z chłopami dojść do ładu, że uda się ich większość na swoją stronę przeciągnąć.
— A to, że rycerzy trochę nastraszyli, to wszystkim wyjdzie na pożytek!... — rozmyślał nieraz w cichości.
Kiedy jednak na zachodzie doliny, niedaleko bramy zamkowej, ujrzał czarną zwartą plamę cudzoziemskiej ciżby, kiedy rozpoznał w niej Wilków hordy, zimne przerażenie schwyciło go za serce.