dymy dogorywających ogni... A poza tym wszystkim na kresach widnokręgu bielała chłodna wstęga uchodzącej wdal Popławy.
Właśnie z zamku na spotkanie zwycięzców występował orszak konnych i pieszych. Zwoje jaskrawych chorągwi wiały nad nim, błyskał oręż i złoto, i drogie kamienie. — Śpiewali i grali na złotych rogach pieśni radosne...
Wielkie było w zamku wesele.
Królowa z płaczem padła na szyję Królowi, nie zważając, że miał na sobie zakurzoną zbroję bojową i zbrukany płaszcz.
Król szybko Królową uścisnął, poczym wodził oczyma wokoło.
— A gdzież dzieci?... — zapytał wreszcie.
— Dzieci?... Nie widzisz?!... Dawno już czekają!... — rozśmiała się Królowa, wypychając naprzód dwie małe figurki w sukniach kwiecistych z wielkiemi kołnierzami z haftowanego płótna. Jedna miała głowinę złotą jak dojrzała pszenica, druga czarną jak chmurna noc. Tym się różniły, gdyż poza tym były nadzwyczaj do siebie podobne rysami twarzy, postacią i kształtem ślicznych oczu w ciemnej oprawie. Dziewczynka miała oczy czarne, a chłopczyk niebieskie.
Dzieci trzymały się za ręce i patrzyły z otwartemi ustami na tęgiego brodacza w świecącej zbroi, którego nie znały, a o którym mówiono im, że jest ich ojcem.
— Aha, więc ojciec to jest taka straszna figura!... — Dziewczynka drżała z przerażenia, a gdy Król nachylił się, aby ją schwycić i podnieść, beknęła rozpaczliwie na cały głos, jak kózka schwytana. Wtedy chłopak wystąpił naprzód i nadstawił wojowniczo łokieć.
— Oho, ty jesteś, widzę, zuch!... — zawołał wesoło Król, biorąc z kolei chłopaka za ręce i unosząc w górę.
Chłopak wyrywał się i machał gniewnie nóżkami...
— Nie chcę, nie chcę, żebyś ty był mój tatuś!... Wolę pana Ta-