— Podarunek naczelnika kraju!
— Aaa!...
— Aby ułatwić mi przyjazdy na lekcje!
— To uczy pan doprawdy dzieci naczelnika!? Oho, doskonale się składa. W takim razie nie będzie z tej strony przeszkód i dla naszej spółki... Szukam dla niej partnerów.
— Właśnie o tem chciałem pomówić... Czy dla uniknięcia ostatecznie wszelkich kwasów i nieporozumień nie należałoby panu zaprosić do udziału na trzeciego pana sekretarza powiatowego Nowosiłowa, co?
— Sekretarza?... Ba... On mię ograł... On zażąda trzeciej części, a może i więcej!... Sknera! Właściwie może żądać połowy, ha!... A to za dużo!... Wolałbym kogo innego...
— Zato już żadne znikąd nie będzie groziło nam niebezpieczeństwo, skoro on stanie po naszej stronie. Czy nie tak? Któż ośmieli się wtedy pisać donosy? A zresztą łatwo będzie przy jego pomocy uprzedzić je właściwem wyjaśnieniem. Wszakże on z urzędu odpowiada na wszelkie papiery rządowe... Co?... Nie!?
— Tak, to tak!... Jednak ograł mię on wtedy haniebnie, wyzuł podstępnie z tysiąca pięciuset rubli i jeszcze mię wyśmiał przed całem miastem, wykpił.
— Śmieje się ten, kto się śmieje ostatni!... Bez tej przygody nie poznalibyśmy się wcale. Nieprawda?... I nie powstałaby myśl spółki naszej w pana głowie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/103
Ta strona została skorygowana.
— 95 —