Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/104

Ta strona została przepisana.
—   96   —

— Niewiadomo jeszcze, co z tego będzie... Czy aby zechcą grać z tobą, Beniowski? Zawsześ ty wygnaniec, zbrodzień!
— Powoli przyzwyczają się! Nawet pies z kotem przyjaźnią się w jednem zamknięciu.
Tak rozmawiając, szli w kierunku domu sekretarza, a sanie jechały opodal za nimi.
Sekretarz wysłuchał propozycji komendanta z przymrużonem okiem, które rychło wszakże otworzył i, błysnąwszy niem znacząco na stojącego z boku Beniowskiego, strzepnął ręką z wesołym uśmieszkiem:
— Widzę, czyja to sztuka!... Och, mądrala! mądrala!... A kogóż tam masz na mecie, zacny Nikandrze Gawryłowiczu?
— W pierwszym szeregu Kazarinowa, który mię od jesieni ogrywa niemiłosiernie, zabrał mi już trzy tysiące; dalej Proskuriakowa, Olesowa, Rybnikowa... Wszystkich pokolei, ilu ich jest... Jest z czego brać!... Chyba, że ty, Beniowski, nie dasz im rady?...
— Nie wiem!... — odrzekł ten z roztargnieniem.
— Kto sprosta temu czarodziejowi — „brzuchomówcy“!... — odciął stanowczo Nowosiłow. — Tylko co na to powie naczelnik?... Jak ich wszystkich obedrzemy, będą wrzeszczeć...
— Naczelnik już nasz!... — krzyknął radośnie setnik. I opowiedział w przesadnych wyrazach o lekcjach Beniowskiego, o jego powodzeniu,