o wielkim wpływie, jaki na cały dom naczelnika uzyskał.
— Niezupełnie, niezupełnie tak!... Przedewszystkiem żadnego wpływu... — bronił się Beniowski.
— A sanki?... Wyobraź pan sobie!... Sanki mu podarował i uprząż z sześciu psów, i niewolnika...
— Ho! ho!... A może to wpływ nie tyle naczelnika, co naczelnikowej!... Zmienna to pani... i zdaje się, że już dawno... wakuje! — śmiał się sekretarz, mrużąc oko. — W takim razie, bez gadania zgoda: sprawa w czapce! Aglaja, hej, Aglaja!... Podaj nam wódki!...
Klasnął w dłonie i gdy po niejakim czasie pojawiła się urodziwa białogłowa z tacą, obciążoną karafkami, w wypieszczonych rękach, kiwnął filuternie głową komendantowi w stronę szachownicy:
— Co? Może... spróbujemy?...
— Nie, Sergjuszu Mikołajewiczu, chowajmy siły nasze na wspólne nieprzyjacioły. Zresztą Beniowski coś dziś nie w humorze!...
Sekretarz jeszcze bardziej zmrużył oczki i z tych szczelin spojrzeniem ostrem jak igły świdrował zamyśloną, zagadkową postać wygnańca. Ten jakby o obecnych chwilowo zapomniał, patrzał na ścianę domu zamglonym wzrokiem, kręcił wąsy i popijał wódkę; wtem otrząsł się, podniósł na urzędników oczy i na-
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/105
Ta strona została przepisana.
— 97 —