— Jadłeś co, Jędrzeju? — spytał wychodzącego z za węgła niewolnika.
— Nie, panie!... Skąpy gospodarz tutejszy!...
— Ani krzty ci nie dali?
— Ani krzty!... Gospodyni boi się... Każdą on jej krupę liczy... Dobrze, że choć w ciepłej sieni przytulić się pozwoliła.
— Cóż więc poczniemy?... Nic przy sobie nie mam... chyba do miasta pojedziemy?... Co?...
— At, głupstwo, panie. Myśmy tego zwyczajni!... Droga niedaleka!... Zjem w domu!
— Na przyszłość zawsze będziesz na wyjazd brał z sobą suszonych ryb, Jędrzeju!... Słyszałeś!?...
— Dobrze, panie!...
Zbudził uderzeniami buta zwinięte w kłębuszki, śpiące w śniegu psy, poustawiał je, uporządkował splątane szleje, zawrócił i uszykował sanki. Siedli bokiem na wąskie siedzenie. Zgłodniałe, przeziębię zwierzęta szarpnęły, porwały sanie i poniosły lotem strzały po wyślizgłej drodze ku zasnutym białą mgłą białym od szronu i śniegu zaroślom.