Nowosiłow słuchał napozór obojętnie rozmowy i dłubał palcem w zębach.
— Pięćdziesiąt partyj z rok potrwa, jeżeli raz na tydzień... Ładna rzecz!... — mruknął z niechcenia.
— Mogą się nie zgodzić tyle czekać!...
— Dałoby się całą rzecz ułożyć, gdyby... — zaczął Beniowski i zaraz, nie zwłócząc, wyłożył im plan szkoły, gdzie uczyliby prócz niego i inni nauczyciele, a w ten sposób oszczędziliby mu dużo czasu i pozwolili niekiedy wyręczyć się kimkolwiek.
— Taka szkoła mogłaby i od rządu uzyskać poparcie i pochwałę... Imperatorowa chętna jest, słyszałem, wszelkiej nauce!
Nowosiłow przytakiwał głową, ale milczał. Zato komendant bardzo się zapalił do projektu, wypytywał o rozmaite szczegóły i snuł dalsze plany.
— Nic łatwiejszego!... — wołał. — Tych pięciu, co tu byli, sami w stanie taką rzecz opłacić! Bogacze!... A zgodzi się i wielu innych. Szkoła pożyteczne urządzenie. Sama Imperatorowa jej sprzyja! Ja sam dzieci posyłać będę. Dla każdego pochlebnie jest okrzesać swe potomstwo!... Języki cudzoziemskie, liczenie, pisanie piękne — a więc droga do urzędów otwarta!... Zaiste Bóg cię nam zesłał, Auguście Samuelowiczu!...
Nawet bezdzietny Nowosiłow rozgrzał się pod koniec.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/117
Ta strona została przepisana.
— 109 —