Stało się wszystko według przewidywania Beniowskiego i według jego myśli.
Pewnego popołudnia senna wioska wygnańcza rozbrzmiała znagła ujadaniem psów, skrzypem płóz, cokaniem kamczadalskich psiarzy. Trzy podwunastne sanki, wysłane niedźwiedziemi skórami, stanęły przed domem Chruszczowa; wysiadł z nich komendant i dwóch najbogatszych kupców Bolszeriecka — Kazarinow i Proskuriakow. Przychodzili w imieniu całego miasta prosić Beniowskiego o założenie szkoły publicznej, gdzieby dzieci mieszkańców za sprawiedliwą opłatą mogły się ćwiczyć w pożytecznych naukach, w czytaniu, w pisaniu, w rachunku, oraz w obcych językach, a takoż w dworskiem obejściu, a takoż w tańcach i w muzyce.
— Naczelnik już uprzedzony, zgodził się! Jeno trzeba, żebyś go sam o to poprosił, Auguście Samuelowiczu!... — dowodził komendant.
— A my już wszystkie pokryjemy koszta!... Zgoda, co!?... — dodał Kazarinow.