Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/128

Ta strona została przepisana.
—   120   —

Był to suchy, zawiędły mężczyzna z zapadłemi skroniami i policzkami, z długą brodą, już zlekka przyprószoną siwizną. Z pod Krzaczastych brwi błyskały ostro stalowe oczy.
— Dymitr Kuzniecow, kupiec, wolny! — odrzekł na zapytanie twardym moskiewskim akcentem. — Co mię skłania, pan pyta, co mię skłania do waszego towarzystwa?... Przedewszystkiem skłania mię własna, nieprzymuszona wola, a następnie skłania mię dużo rzeczy... Niema tutaj w kraju kamczackim i w całej Syberji porządku ani sprawiedliwości: jednym dają, drugim nie, jednym pozwalają, drugim nie... a dlaczego — niewiadomo!... Powinna być władza, ale władza i wykonanie jej musi być dane od Boga!... Tymczasem na świecie kto rządzi? Nadszedł czas, o którym powiedziano jest, iż... niewieście Izabel, która się mieni prorokinią, dopuszczone będzie uczyć i zwodzić sługi boże, żeby porubstwo płodzili i rzeczy ofiarowane bałwanom jedli... Antychryst znaczy pieczęcią swą prawowiernych! W cieniu złego zapomnieli słabi o panu swym, który, pozbawiony purpury i korony, błąka się między żebraki, sam jako żebrak... A poznać go po znaku jego grzmiał i zrobił jednocześnie tajemniczy ruch prawą ręką, złożoną w szczyptę. Beniowski patrzał nań ze zdumieniem.
— Mówiłeś z Chruszczowym? — przerwał mu nagle.
— Mówiłem.