Chwilkę mierzyli się oczami.
— Waćpan jest starosta Bielski, jeśli się nie mylę!? — rzucił nagle po polsku Beniowski.
— Tak!... — szepnął starzec, zakrył twarz rękami i ciężko oparł się o odrzwia.
— Wiedziałeś pan, że oddawna tu jestem?... Dlaczegoś pan przedtem nie przychodził?...
— Bałem się.
— A teraz się nie boisz?
— Nie, bo postanowiłem, że...
— Ha, wszystko jedno!... Teraz już się nie boję!
Beniowski chwilkę się wahał, rozmyślał, poczem ujął za rękę wygnańca, stojącego wciąż z zakrytą twarzą przy drzwiach, podprowadził go do stołu, wyjął z kredensu butelkę wódki, misę z pokruszoną rybą wędzoną, nalał kieliszki i podsunął gościowi.
— Posil się, waćpan, a potem wyjdziemy... Tam, przechadzając się na dworze, będziemy mogli swobodniej pogadać.
Bielski wciąż zakrywał oczy dłońmi.
— Mów, ach, mów!... Piętnaście lat nie słyszałem już dźwięków polskiej mowy... — wybuchnął wreszcie cicho. — Opowiedz, opowiedz... wszystko opowiedz... Co tam, jak tam?... Nic, nic nie wiem... Nade mną dawno już noc ciemna zapadła bez promienia...
Beniowski zydel sobie przysunął, usiadł, wypił wódki, gościa poczęstował i zaczął mówić. Mówił mu o nowej burzy, jaka się w kraju zrywa, o konfederacji, o obronie Krakowa, o pożo-
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/135
Ta strona została przepisana.
— 127 —