tęczowemi wodospadami nad drżącą w ich blasku ziemią.
Beniowski stał z oczami utkwionemi w czarowne zjawisko, a jednocześnie słuchał żałosnej opowieści starego wielmoży polskiego.
— ...Szóstego dnia porwany ze snu w kibitkę, która miała model kufra, obita wkoło skórami, a w środku żelazną blachą; z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura dla spadu... Ten kufer był bez żadnego siedzenia; dano mnie jeno wórze słomą i włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko i bez imienia... Tak wleczono mię dzień i noc w straszny mróz i zadmy śniegowe, zmieniając konie na stacjach i nie troskając się o mnie, jakobym nie był żyw... Jeżeli robiono spoczynek, to nie dla mnie, lecz dla konwoju albo jego zmiany... Przejeżdżałem przez miasta, których nazwy nie mogłem się dowiedzieć, gdyż nie dawano żadnego do mnie przystępu, a żołnierze nie śmieli rzec słowa pod grozą wielkich kar...
— To samo z nami! — zauważył Beniowski. — Lecz było nas kilku i dlatego łatwiej udawało się złamać zakaz datkiem lub pochlebstwem...
— Byłem sam, zupełnie sam... bez języka, pobity o żelazne boki kibitki, roztrzęsiony o grudę drogi... Już nawet nie wiem, jak długo to trwało... Prawie nieprzytomnego dowleczono mię do Irkucka, a stamtąd już z mniejszym pośpiechem,
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/137
Ta strona została przepisana.
— 129 —