Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/14

Ta strona została przepisana.
—   6   —

śliwy czarownik, on może zauroczyć — odszepnął pobladły kozak.
Twardy uśmiech wykrzywił wąskie usta Niłowa.
— Powiedz mu, że mu daruję wszystko, że go nawet wypuszczę, jeżeli krewni jego przyniosą mi dwa... nie dwa... a... trzy „soroki“ soboli... Potrzebuję przed wiosną trzech „soroków“ soboli!... Będzie wolny!...
Oruncza znowu wtulił między dyle tatuowaną twarz i słuchał pilnie.
— Łżesz!... łżesz!... Obiecywałeś to samo przeszłym razem, a przecie siedzę tu, mróz i głód szarpią mię jak dawniej, choć przyniesiono ci, coś żądał!... Mrą moi rodowi, mrą dzieci!...
— Powiedziano ci przecie wtedy i powtarzam raz na zawsze, że lisy były złe, niedość czarne, że były podsmalane dymem na ogniu, że bobry były wyprzałe, sobole wczesne! — wtrącił sam od siebie kozak.
— Co on mówi? — spytał znowu Niłow.
— Mówi, że przeszłym razem...
— Dobrze, dobrze!... Pamiętam... Był spór!... Ale powiedz mu, że tym razem sporu nie będzie!... Pójdzie wolny, niech tylko przyniosą... Niech przyniosą jeno takie, żeby przystało je nosić samej carowej... Najjaśniejszej naszej Pani je poślę! Słyszysz!?
Oruncza długo milczał, opuściwszy kudłaty łeb.
— Słuchaj, Wielki Taju! — zagadał wreszcie