wisz!... — powstał na niego Beniowski. — Za taką nawet obietnicę wiesz, co ci grozi?...
— A niech tam!... Nie pozwolę się krzywdzić, nie pozwolę!... Brat, brat!... Nic nie robi, żre moje, wylegiwa się na moich futrach, ubranie moje nosi, jak co do czego: brat, brat!... Niech zgnije w ostrogu, przeniewierca...
— Kto, co? Uspokój się i opowiedz porządnie...
— Któż, jak nie Stiepanow!... Dlaczego nie mam powiedzieć? Opowiem od początku!... — zaczął Ziablikow łagodniejszym, płaczliwym już głosem. — Przyjąłem go, wiecie, jak brata. Oficer, myślałem, pan — ja prosty człowiek, nauczę się od niego rozumu... Chociaż ciasno było w izbie i strawy szło więcej, nie żałowałem. Nie mówiłem mu nic, że nie pracuje; ma przecie ręce takie, jak ja, mógłby cośniecoś, choć po domu pomóc... Ale gdzie tam!... Niema go po całych dniach, zjawia się jeno do garnczka... A jak jest, to jeszcze gorzej, bo jeno leży do góry brzuchem, albo cielsko u komina wygrzewa, ludzi gorszy! Milczałem, choć nie widziało mi się!... — „Jak znajdę robotę, to wam zapłacę“ — mówi. — Jak znajdzie!? W tem rzecz, że jej wcale nie szukał... Ale milczę, orzę za dwóch, czekam cierpliwie końca, bo przecie... brat — do jednego zdążamy celu, a przysięgły brat i... starszy wreszcie... W Radzie jest... Staram się za dwóch, żyły z siebie wyciągam... Wiecie, jaki nasz wygnańczy dostatek!? Czego sam nie zdobędziesz, nikt nie
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/141
Ta strona została przepisana.
— 133 —