Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/149

Ta strona została przepisana.
—   141   —

lecz, dręczone wściekłością i głodem, błądzą po okolicach, ciągną do ludzi, a kąpiąc się po rzekach, które wbród przechodzą, załamując się na jeziorowych lodach, których nie znają, tarzając się następnie mokre w śniegu, obrastają lodową skorupą, nie do przebicia grubą i śliską, niedostępną nietylko dla słabego oszczepu, lecz nawet dla kuli... Takie niedźwiedzie zwą tam „szatunami“ czyli bezsennymi włóczęgami... Są one postrachem gmin, wsi, osad nieraz przez zimę całą...
— Widzisz, więc nawetby im się broń nasza na nic nie przydała. Zresztą mowy o tem być nie może, żeby im dawać muszkiety i proch... Zabroniono to surowym ukazem... Co najwyżej, powiedz im, że mogą... tu przyjść pod miasto, przykoczować tutaj ze swemi stadami! — zwrócił się Niłow do tłumacza.
Ten powtórzył odpowiedź; wojownicy zamienili ze sobą kilka gardłowych dźwięków.
— Cóż oni mówią?
— Nic nie mówią. To między sobą po „alacku“. Tego ja nie rozumiem!
Wtem jeden z wojowników znowu pokłonił się nisko. — Dziękujemy ci, Wielki Taju, za łaskę twoją, ale one przyjdą za nami...
— To prawda, Wasza Wysoka Szlachetność — wtrącił Norin. — Niedźwiedzie przyjdą za nimi!...
Niłow zamyślił się.
— Łaskawy panie, jest środek i bardzo pro-