Znowu, jak gwiazdy, zabłyszczały śliczne oczy panny Niłowówny.
— Kto pojedzie? Nikt nie pojedzie!... Nie znajdą pewnie takich warjatów!? — twierdziła naczelnikowa.
Beniowskiemu rwało się na usta przyznanie, ale w porę się spostrzegł i odrzekł jeno tajemniczo:
— Kto wie! Są jeszcze na świecie... dziwacy!
Lekcja upłynęła w zwykłem ożywieniu i na wychodnem Nastazja, ściskając rękę nauczyciela, szeptała prosząco:
— Nie zapominaj pan! Nawet gdy się spóźniasz, czekamy cię już z niepokojem... Czasu tak mało, a ja chcę, ja muszę wszystko to umieć, co uważa pan, że umieć... należy! Wszystko!...
Przebiegł pośpiesznie Beniowski dziedziniec, gdyż zauważył ruch szczególny przed bramą oraz tłum ludzi i domyślił się, że idą oswobadzać Orunczę.
Istotnie wyszedł z kancelarji naczelnik, wyszedł sekretarz ze zwitkiem papierów w ręku, wyszedł komendant; przed nimi porucznik Norin prowadził mały oddział żołnierzy. Gdy stanęli przed nieszczęsną budą zakładników, żołnierze zrobili front, poczem paru kozaków i klucznik więzienny zaczęli otwierać ciężkie, przyschłe, przymarzłe zawory klatki. Straszne kudłate cienie niewolników przypadły twarzami do dyli więzienia. Oruncza dostrzegł swoich i wydał dzikie, przejmujące wycie. Zakołysały się
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/152
Ta strona została przepisana.
— 144 —