na chwilę postacie wojowników, lecz po chwili znowu zamarły nieruchomo obok swoich sań i renów.
W otwartem niziuchnem przejściu pojawił się, pełznąc na czworakach, groźny niegdyś wojownik, Oruncza, wyjrzał, znów się schował i znowu wyjrzał z jakimś bolesnym uśmiechem. Aż go kozak porwał za ramię i wyciągnął przemocą na śnieg; wtedy wyprostował się i zawył znowu dziko obłąkanym głosem, a usłyszawszy za sobą trzask niespodzianie zawieranych wrzeciądzów, odskoczył naprzód, łyknął głęboko powietrza i zatoczył się, jak pijany. Podchwycili go pod ramiona rodacy. Beniowski widział, jak drżą ręce wojowników, naciągając na nieszczęśnika futrzaną odzież, niektórym biegły łzy po miedzianych twarzach. Gdy nareszcie posadzili uwolnionego na saniach, obrócili się ku stojącej przed tłumem starszyźnie i złożyli jej ukłon, przykładając dłonie do czół i piersi, a jeden, najmłodszy, skoczył ku niej i, wyszukawszy w szeregu Beniowskiego, rzucił się przed nim na kolana, padł na twarz i stopę wygnańca postawił pokornie na swej głowie.
— Mylisz się, mylisz... Idź do naczelnika, to on!... on tam!... — bronił się ten.
Lecz dziki zerwał się, raz jeszcze przyłożył dłonie do czoła i kilkoma skokami dopędził odjeżdżających towarzyszy.
— To syn Orunczy... — szeptali kozacy. — Wojownik!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/153
Ta strona została przepisana.
— 145 —