domo, nikt nic nie powiedział, a ty już dęba stajesz!... Będzie tak, jak starsi postanowią! Wybij sobie z głowy, żebyś ty miała tu rządzić! Bierz krosienka i siadaj do roboty!... A proszę mi ze swego pokoju nie wychodzić, dopóki nie uspokoisz się i nie upokorzysz... Już ja widzę, o co ci chodzi!... — dodała przewlekle, wodząc złemi oczyma po figurze córki. — Nawylot cię widzę, dziewczyno, ale nic z tego!
Kiwnęła na Mironownę, wyszły razem i drzwi za sobą przywarły.
Dziewczyna usiadła na tym samym zydlu, na którym przed chwilą siedziała niańka, i zakryła twarz dłońmi.
Cicho było w teremie, cicho, jak w więzieniu.
Grube kloce modrzewiowych ścian, okna przykryte taflami lodu nie dopuszczały dźwięków z zewnątrz, a z głębi domu dolatywały jedynie brzęki naczyń, przesuwanych w kuchni, podobne do szczęku łańcuchów.
Długo przesiedziała Nastazja bez ruchu, a gdy wreszcie podniosła bladą twarz, rysy jej miały twardość marmuru, a małe usta zacisnęły się w ledwie widoczną linję różową. Przedewszystkiem odszukała długi nóż myśliwski, ojcowski, w róg oprawny i schowała go głęboko pod pościel. Następnie przysunęła pod okno krosienka; króbkę z jedwabiem, ze srebrnemi, ze złotemi nićmi postawiła u nóg i zaczęła dzierzgać.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/163
Ta strona została przepisana.
— 155 —