Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/172

Ta strona została przepisana.
—   164   —

Krew zalała pełne policzki Niłowowej. Odwróciła oczy od córki
— Nie wiem, nie wiem!... — odrzekła z gniewnem wahaniem. — Poco ci taka wielka nauka!?...
— Jakto?... Już zmieniłaś myśli, matko... przedtem mówiłaś, że to bardzo potrzebne, a teraz...
— A teraz myślę co innego; nie potrzebuję zdawać ci, smarkulo, sprawy z moich myśli!... Siedź, słuchaj i rób, co ci każę! Słyszałaś... — podniosła głos i wyszła, trzasnąwszy drzwiami.
Twarz Nastazji znowu zastygła na maskę kamienną, znowu usta rozchylone przed chwilą pogodnie, jak płateczki róży, zamknęły się w wąską, bladą i twardą linję. Usiadła i zaczęła machinalnie snować igiełką, a gniewne myśli leciały przed nią burzliwym potokiem, przysłaniając i szyty wzór, i cały świat...
— Niech mię zadręczą, zamęczą, z kozakami powloką... Źli są, źli, nie miłowali mię nigdy... Dlaczego nie poczekają, aż stąd wyjedziemy?... Tu niema nikogo, ale gdzieś przecie są ludzie... Sama matka powiada... Niechby już przyjechał ten nauczyciel! Spytam go się... Zobaczymy, czy mi odmówią lekcji... Tutajby nie mogli mi przeszkodzić... weszłabym, choćby mię bili, wchodziłabym do komnaty, gdzieby on uczył, pod drzwiami bym podsłuchiwała... Ale tam... w szkole... I poco ta szkoła? Przedstawię mu, powiem, jak sprawy stoją, powiem, że żywcem mię chcą grzebać, że dla mnie jedyny ratunek nauka...