godzę!... Ani się spostrzeże, jak go wyślą do dalekich ułusów!... — odgrażał się sekretarz.
Przez niewolników, przez wygnańców, przez zaniepokojonych towarzyszy dochodziły te pogróżki i opowieści o powszechnem wzburzeniu do Beniowskiego. Ale pozornie nic sobie z nich nie robił, nie lubił gadać o nich, leczył swe rany, uczył codzień w szkole gromadkę dużych i małych dzieci, które się bardzo do niego przywiązały, chodził wreszcie do domu naczelnika, aby pogadać z Niłowym i śledzić za leczeniem Nastazji.
Rana dziewczęcia szybko się goiła, a oczy, jak gorejące gwiazdy otwarcie i wymownie wznosiły się na twarz ukochanego nauczyciela, a teraz lekarza i szły za nim wszędzie. Nie mogła z nim jednak mówić, gdyż Mironowna nie zostawiała ich samych ani na chwilę. Pani Niłowowa tymczasem ostrożnie wybadywała pięknego wygnańca o jego rodzinę, o stan majątkowy, o to, czy ma matkę, ojca, jakich krewnych?... gdzie są i co robią?...
Beniowski nie ukrywał przed nią, że majątki miał przez braci zajęte, że pensji generalskiej konfederacja barska pewnie by mu nie mogła wypłacić na skutek swojej przegranej, że wogóle musi w przyszłości polegać jeno na sobie.
— Nie będzie wam źle nigdzie, z taką głową jak wasza, z takiem ułożeniem i urodą, wszędzie miejsce odpowiednie zajmiecie. Jeno tu, w tym zapadłym kącie... — wzdychała niewiasta.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/217
Ta strona została przepisana.
— 209 —