— I tu źle mi nie jest dzięki dobroci państwa!... — wstawiał Beniowski.
— O nie!... To nie to!... To się skończyć musi!... — Ale jak?...
Czekała jakby na przymówkę, ale Beniowski milczał. Dotychczas udawało mu się szczęśliwie przepływać między niebezpieczeństwami, które wyczuwał wśród tych niewiast, w tem serdecznem, rodzinnem gniazdku. Nie chciał o tem myśleć wyraźnie.
Aż raz stało się, że Mironowna odwołana została na chwilę do kuchni. Skoro tylko zniknęła za drzwiami, Nastazja siadła na posłaniu, uchwyciła dłoń Beniowskiego i zaszeptała przerywanym głosem:
— Kocham cię!... I wiedz, wiedz, że raczej umrę, niż wyjdę za kogokolwiek innego... Chyba, że mnie... sam... nie zechcesz! Powiedz, powiedz!... Ale wtedy...
Nie dokończyła. Beniowski spojrzał w jej śliczną, stężałą na marmur twarz i pobladł również.
— Nastazjo Iwanowno!... To niemożliwe!... Niech pani nie utrudnia i bez tego przykrego położenia mego... Muszę tu bywać, a właściwie... powinienem przerwać... i lekcje...
— Nie, nie!... Na Boga!... Jeno, jeno powiedz, błagam cię: czy mię...?
— Musiałbym powiedzieć wszystko... a zrobić tego jeszcze nie mogę... Może zczasem...
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/218
Ta strona została przepisana.
— 210 —