jest ciężkie, ale pomyśleliście, co grozi mnie, albo kapitanowi Sybajewowi w razie wykrycia spisku?...
— Ja bo gotów jestem na wszystko!... — roześmiał się lekceważąco Sybajew.
— Nie o to chodzi, a o wybawienie ludzi!... Otóż, jeżeli potraficie skłonić wszystkich, ale to wszystkich swoich towarzyszy, aby przysięgli i świętą przyjęli komunję, że będą posłuszni mi, że nie porzucą mię w żadnej przygodzie, wtedy dajcie mi znać, a zobaczę, co uczynić wypadnie!... A teraz wracajcie do miasta, a obejdźcie je okólnemi drogami, żeby nie widziano, skąd idziecie, i nie mówcie nikomu, coście tu słyszeli, aż dam znak!...
— To się rozumie!... — mruknął Trofimow. — A tylko z przysięgą będzie ciężko, my nie przysięgamy! Albowiem powiedziano jest: nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno!
Beniowski bystro spojrzał na mówiącego:
— Acha! Słyszałem, słyszałem!... Tyś Kuzniecowski?
— Kuzniecowski! — sucho i niechętnie odrzekł marynarz.
— W takim razie... zresztą pogadamy o tem, zobaczymy... A teraz idźcie już sobie. Czekają na mnie! Tylko ty, Sybajew, zostań. Mam z tobą jeszcze do pomówienia.
Gidy zostali sami, kazał kapitanowi natychmiast uwiadomić związkowych, żeby zebrali się wieczorem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/228
Ta strona została przepisana.
— 220 —