Po trzydniowej nawałnicy nastał nagle, jak tu się często zdarzało, dzień pogodny, cichy i słoneczny.
Nad gędźbiącem wciąż jeszcze morzem słał się lekki, zwiewny opar, na wygładzonej rzece pojawiły się korowody płynących z góry kier i sadź lodowa z szelestem lgnęła do brzegów podmywanych prądem. W głębi lądu poza zatraconem w śnieżnych całunach i zaspach miasteczkiem zalśniło cudnie w słońcu wyniosłe, zębate półkole niepokalanej białości gór, pocięte błękitnemi cieniami. Powyłaziły z ukrycia psy i dzieci, powychodzili z domów mieszkańcy z łopatami i, wesoło hukając, jęli odkopywać przyźby i znowu torować sobie drogi na świat, do ludzi.
Strumienie dymów popłynęły z niskich korninów ku blademu lazurowi nieba. Skrzypiąc, powlokły się ulicami sanie, zaprzężone w psy, po drwa do lasu; kamczadale oraz niewolnicy w wy-