Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/257

Ta strona została przepisana.
—   249   —

— Wiem, wiem!... — potwierdził urzędnik. Posyłaliśmy mu żołnierzy.
— Ale źródłem wszystkiego jest odmowa moja na propozycję ogrania z nimi do współki przyjezdnych z Niżniego kupców, Gorochowa i Inokientiewa...
— Taki lis!... Rozumiem! A potem myśleli, że poraniwszy ciebie, wykręcą się od tych piętnastu gier, do jakich obowiązani są kontraktem!... Dudki!... Ja to zaraz załatwię!... Jedziemy natychmiast do naczelnika!... Ci lichwiarze i wydrwigrosze myślą, że jak mają pieniądze, to już im wszystko wolno, że wszystko mogą!... Zobaczymy: istnieje jeszcze władza państwowa!... — gorączkował się sekretarz, wodząc rękoma po rozkołysanym brzuchu.
— Nic się takiego nie stało! — próbował uspokoić go Beniowski.
— Jakto: napad na przejezdnej drodze.
Wysłał Sybajewa po komendanta, a sam z Beniowskim ruszył do fortecy. W jego opowiadaniu zwykła burda zamieniła się w zbrodnię stanu; daremnie Beniowski starał się sprowadzić ją do rzeczywistych rozmiarów: sekretarz nie dał mu przyjść do słowa.
— Ty, Beniowski, milcz! Ty chcesz być wspaniałomyślny, ale ty się na niczem nie znasz... Gdyby im pozwolić, wszystkichby oni zapędzili tutaj w barani róg; za wódkę, za pieniądze i podarunki łacno skłoniliby na swoją stronę i kozaków, i krajowców, i mieszczan i odwróciliby