— Twardy klimat, mrozy okrutne, ale najgorsze są nieustanne morskie zawieje!...
— I nie tyle, myślę, od szerokości geograficznej miejsca, co od bliskości lodowatych fluktów... — wtrącił Beniowski.
Mówili o rozmaitych rzeczach, unikając starannie najmniejszego napomknienia na wczorajszą rozmowę.
Dopiero przed samem wyjściem Chruszczów, już odziany w czapkę uszastą i szubę, zbliżył się do kitajczanej zasłony, wiszącej pod obrazem Chrystusa, i, zsuwając ją wbok po sznurze, rzekł:
— Oto moje największe bogactwo!
Beniowski spostrzegł w niewielkiej niszy kilka półek, szczelnie zastawionych książkami, wstał więc i zbliżył się pełen ciekawości i zachwytu.
— Bo prócz porządkowania śmietników, — dodał ze smutną ironją, — mam obowiązek rozmaitym damom tutejszym czytać od czasu do czasu „Szkołę Świętości“, „Biedną Lizę“, albo tłumaczyć jaką powieść francuską... Jedyne to źródło moich skromnych dochodów.
— Co widzę: wojaż Ansona!... — ucieszył się Beniowski, czytając bystrym wzrokiem nagłówki na grzbietach foljałów.
— Ach, tak!... Nieszczęsny wojaż!... Co nocy nieprzespanych kosztowała mię sama wyspa „Tynian“!... Jakże bardzo chciałbym być jej
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/56
Ta strona została przepisana.
— 48 —