madkę wygnańców, rozkopujących zaspy nawiane przez onegdajszy wicher i spychających śnieg na brzeg drogi. Chruszczowa nie było z nimi. Wezwano go do naczelnika, a poco? niewiadomo.
Na ulicy uderzył ich dziwny ruch; spotkali ront żołnierzy, a nieco dalej oddział kozaków, kierujący się do twierdzy.
— Dziwna rzecz!... — mruczał Panów. — Czyżby tu codzień odbywały się takie manewry?
— Słuchaj, Beniowski, czy nie lepiej wstrzymać się z wizytą, zaczekać na Chruszczowa i dowiedzieć się, co to wszystko znaczy?
— Wiecie co? Idźcie wy wszyscy do towarzyszy, pomóżcie im skończyć wcześniej pracę i wracajcie natychmiast do wioski... Pójdę sam na zwiady, a gdy tylko spostrzegę coś podejrzanego, przybiegnę do was. Wtedy broń do ręki i w las, będziemy się przedzierać do Czukczów!... — postanowił nagle Beniowski.
Zrobili, co kazał.
Sam on zaczepił przechodzącego kozaka, spytał go, gdzie mieszka sekretarz Nowosiłow, i poszedł w tym kierunku, bacznie oglądając ulice.
W głębi niewielkiego, otoczonego parkanem podwórza stał obszerny dom, nakryty spiczastym dachem. Pośrodku miał mały ganeczek z okapem na filarkach, a po obu stronach po dwa duże okna, przykryte lodowemi taflami.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/59
Ta strona została przepisana.
— 51 —