byli jakąś sprawą zajęci. Beniowski przestąpił próg i wyprostował się tuż u odrzwi.
Teraz widział wybornie, że grali w szachy, a bystry wzrok pozwalał mu nawet z tej odległości śledzić za posunięciami. Siedzący tyłem do niego chudy, kościsty jegomość w kozackim czekmeniu grał źle, ale mimo to wygrywał. Jego przeciwnik, gruby, okrągły jak dynia, owinięty niedbale żółto-czerwonym kwiecistym szlafrokiem, sapał, pocił się i zdradzał zły humor. Gra widocznie dobiegała do niepomyślnego dlań końca. Beniowski chrząknął.
— Kto tam?
— Beniowski jestem! Wygnaniec... wczoraj przybyłem. Pośpieszam do Waszej Szlachetności z pokornem pytaniem, kiedy raczy przyjąć wyrazy szacunku ode mnie i towarzyszów moich, czekających na ulicy...
— Dobrze, niech jeszcze poczekają!... Znowu zapanowało milczenie, przerywane jedynie stukaniem szachów i sapaniem zapaśników.
— Ech!... Przegrałem!... — mruknął wreszcie gruby, odsuwając się z niechęcią od szachownicy.
— Jeszcze tutaj możecie uciec, Sergjuszu Nikołajewiczu!... — pocieszał go przeciwnik.
— To już nie pomoże!... A ty co ślepia wytrzeszczasz?... Czy może znasz się na tej grze, durniu!? — zwrócił się niespodzianie do Beniowskiego.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/61
Ta strona została przepisana.
— 53 —