spojrzał na grubego sekretarza. Ten udawał, że nie widzi zmieszania swojej gospodyni i, dzwoniąc wypłacanemi mu przez komendanta monetami, wołał:
— Chytra bestja, ten Beniowski... niema co! Ale tak mu się dać złapać!... Ho, ho! Trzeba być ostatecznem cielęciem... Naczelnik pęknie ze śmiechu, gdy mu to jutro opowiem!...
— Cóż?... Ja grałem szczerze, z dobrą wiarą!... Nie trudno podejść uczciwego człowieka!... — bronił się chmurnie kozak.
— To może jeszcze raz spróbujemy, Nikandrze Gawryłowiczu? Co? Co myślisz o tem, Beniowski? Masz swoje pięćdziesiąt, ale jak przegrasz, to je zwrócisz z naddatkiem... Rozumiesz?!
Beniowski milczał i monety nie tykał.
— Ha, zgoda!... Zagramy raz jeszcze... — zdecydował się wreszcie kozak, z nietajoną żałością spoglądający na swoje pieniądze, dzwoniące w rękach sekretarza. — Tylko warunek: żadnych poprawek; co z wozu spadło, to przepadło!...
— Słyszałeś, Beniowski: co z wozu spadło, to przepadło... Pamiętaj więc, a będziesz miał drugie pięćdziesiąt rubli!... Trzymam stawkę, takoż pięćset!
Beniowski spokojnie ustawiał szachy na desce. Zaczęła się nowa gra, — cicha, zacięta, poważna, podczas której gruby sekretarz kołysał
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/65
Ta strona została przepisana.
— 57 —