Zimne morze północne pod uderzeniami śnieżnej wichury ryczało, jak stado smoków. Prężyło ku niebu potworne przeguby siwozielonych, żylastych wełn i, dokładając popędliwie falę do fali, biegło ku ubielonym brzegom.
Z piorunowym łoskotem, z sykiem, z pryskiem, z pojękiem ciskało opienione paszczęki bałwanów daleko na miękkie spychy piachów, na chyle cyplów, na twarde, dziobate czoła skał, strzegących ziemi. Poczem cofało się z groźnym mamrotem, unosząc spodem swych skręconych burzowin prochy i głazy lądu w dalekie rodzime leje oceanu.
A na ich miejsce wstawały z odmętów nowe wzdęte otchłanie, i ryczały, i tłukły, i rwały pobrzeże.
Znikły bez śladu w tej nawalnej rozrusze krągłe, miluchne wysepki, obłe osuchy, miałko marszczone dosypiska i ławice, płytkie rewy przejrzyste — ulubione przytuliska wszelakiej