parował jej instrument!... — wyjaśnił z uśmiechem setnikowi.
— A to byliście u naczelnika? No i cóż?
— A nic!... Kazał mi uczyć swego chłopaka języków i matematyki... Będę codzień chodził do twierdzy... Mam malca przygotować do korpusu.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... — powtarzał kozak z nagłem zamyśleniem.
— A jeszcze lepiej to, Nikandrze Gawryłowiczu, żem spotkał was... — ciągnął Beniowski, wyjmując trzos. — Gdyż chciałem właśnie wam zwrócić wczorajszą wygranę... Przecież rozumiem, że to żart!...
— Jaki żart?... Bynajmniej nie żart!... Wygrane pieniądze — najświętsza moneta!... Miałbym się zpyszna, gdyby się tu dowiedziano, żem je wziął zpowrotem. Niktby do gry ze mną nie siadł... Bardzo was proszę, Auguście Samuelowiczu, zachowajcie je sobie na zdrowie. Owszem szukałem was właśnie, aby zaproponować wam zupełnie coś innego... Ale może pójdziecie do mnie na obiad?... Właśnie sam czas posilić się!
Wziął wygnańca za rękę i poprowadził w stronę swego domu.
— Chodzi o to, — zaczął z wilczym uśmiechem — że tu z ułusów i z wysp przyjeżdża zimą dużo bogatych kupców, którzy proszą, żeby z nimi grać, i od których można grube wygrać sumy... Otóż, może zrobicie ze mną taką samą spółkę, jak z sekretarzem; tylko na stałe, raz na
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski I.djvu/91
Ta strona została przepisana.
— 83 —