Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/105

Ta strona została przepisana.
—   97   —

— Nie, nie mogę teraz odejść... Gorzej się jeszcze rozgniewa.
Po chwili jednak, gdy grzmoty naczelnikowskiego głosu przycichły w świetlicy, wyszła stamtąd pani Niłowowa i również kazała mu uchodzić.
— Był tu sekretarz i on to pewnie na ciebie nagadał. Idź ty do niego, Auguście Samuelowiczu, i jakoś sprawę załagodź... Istotnie, co ci do nich, do tych wygnańców?... Świata nie poprawisz, a siebie zgubisz... Zapewne, że nie powinni byli bić starego, ale na tego Bielskiego też czasem coś nachodzi: cichy, cichy, aż nagle... skrzypcami o ziemię trzaśnie, w chwili największego wesela, jak to było w przeszłym roku u popa w zapusty, pamiętasz, Nastka?...
— Ciężkie ma życie tutaj! Och ciężkie! Żal mi starego! — westchnęła dziewczyna.
— Już dobrze!... Wiem! Ty, Auguście Samuelowiczu, idź, idź, jak ci radzę, do sekretarza!
Podeszła do Beniowskiego i, ująwszy go za ramię, popychała zlekka ku wyjściu, oglądając się od czasu do czasu lękliwie na drzwi do świetlicy.
Beniowski wyszedł, postał chwilkę na ganku, posłuchał głosów szumiących poza nim w domu, jak w ulu poruszonych pszczół, i ruszył ku bramie fortecznej, poczem dalej przez miasto do mieszkania sekretarza.
Zastał go w domu i został nadspodziewanie grzecznie przyjęty.