Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/137

Ta strona została przepisana.
—   129   —

tuje mię prawie wrogo... Coś ty jej tam nagadał!?... Muszę wiedzieć!...
— Należało jej się o to spytać!... Mogę cię tylko upewnić, że wcale nie mówiliśmy o tobie...
— Bardzo dobrze!... Lecz skądże ta zmiana właśnie względem mnie!? Przedtem, choćby ostatniego wieczora u ciebie, wykazywała mi uprzejmość, więcej powiem — pewną względem mnie zalotność, która kazała mi się łudzić nadzieją... Obecnie — lód, skała! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na te cudne rysy, jakby rzeźbione z marmuru, na te oczy stale odwracające się ode mnie... Chciałbym ją porwać, przytulić do siebie, rwać z niej odzież, oddzielającą ją ode mnie, a tymczasem ona taka daleka od myśli nawet o mnie, taka daleka! Nie wytrzymam, doprawdy oszaleję! Rzucę się na nią, na was wszystkich w przystępie rozpaczy, ręce na siebie nałożę... Czy ja wiem!... Ratuj mię, Beniowski!
Głos mu zadźwięczał szczerym bólem.
— Cóż ja na to mogę poradzić!... Bóg świadkiem, że chciałbym... Usunąłem się, dałem ci czas... I na przyszłość nie będę ci wchodził w drogę... Wierz mi! Nie mam żadnych na tę dziewczynę zamiarów... Wiesz o tem dobrze, wiesz, że wszystkie siły poświęcam wyzwoleniu naszemu z tutejszej opresji... Musisz się sam postarać serce jej ku sobie przychylić, tego za ciebie nikt nie uczyni...
— Choćbyś słówko czasem za mnie rzucił!...