Było ludno i wesoło na szlichtadzie. Dwadzieścia podwunastnych sani wyjechało z bramy fortecznej i skierowało się za miasto. Pogoda sprzyjała; wiosenne słońce iskrzyło się na błękicie nieba kręgiem czystym, jasnym jak źrenica dziecka.
Od gór, od dolin i łęgów, od topniejących śniegów wiało wilgotnem, rozmarzającem ciepłem. Oczy wszystkich biegły w sinawą dal z tęsknem, aż do bólu, oczekiwaniem wesela. Usta otwierały się mimowoli do śmiechu i okrzyków, do podśpiewywania hucznej muzyce, grającej na przednich saniach pod wodzą starego Bielskiego. Psiarczykowie pokrzykiwali i pobrzękiwali „osztołami“ do taktu, do taktu tupotały psy i nawet poskrzypywały do taktu sanki.
Wszystko zlewało się w jeden poryw wesela, nakazanego przez pana naczelnika, podnieconego sutą na wyjezdnem libacją. A gdy szlichtada wybiegła z zabudowanych ulic na mleczno-