ski? — spytał naczelnik, zwolna czerwieniąc się na twarzy..
— Żadne spiski, ojcze, jeno rozmiłował się we mnie ten szaleniec i grozi śmiercią z zazdrości Beniowskiemu...
— Rozmiłował się... bez rodzicielskiego pozwolenia? A możeś mu co obiecała?...
— Nic zgoła!... Wiadomo ci, ojcze, i matka może to potwierdzić, że miłuję jedynie przeznaczonego mi wolą boską i waszą Augusta Samuelowicza!...
— A jednak tego wieczoru u Beniowskiego gadałaś z nim długo. Potem przychodził do nas, widziałem parę razy. I, wyznam, wydawał mi się człowiekiem wcale do rzeczy.
— Wtedy właśnie, ojcze, dowiedziałam się, że mię miłuje, i odwodziłam go od tego beznadziejnego uczucia, prosząc żeby nie ścigał nadaremnie zazdrosną nienawiścią swą Beniowskiego, któremu pozostanę wierną do śmierci. Wtedy to dowiedziałam się, że już czyhał na jego życie i omało nie zabił go zdradziecko w pojedynku...
Coraz ciaśniej kupili się dokoła mówiącej goście, coraz mocniej czerwieniła się twarz naczelnika i nabrzmiewały mu krwią grube żyły na skroniach.
— A ja nic o tem nie wiem!... — zawołał nagle na Beniowskiego.
— Chciałem uniknąć rozgłosu w tak delikatnej sprawie! — tłumaczył się ten.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/154
Ta strona została przepisana.
— 146 —