Zżymnął się Beniowski i pięść ściśniętą na stół opuścił.
— Ale... jeżeli nicpoń tutaj zostanie, to go stracą za nas, za to, że nie wydał nas... Ostatecznie... Chyba, że wykręci się swoją słabością... Nic nie wiem i nikomu w tym wypadku wierzyć nie mogę... Porwać zaś ją na okręt nie mogę mu pozwolić, bo wtedy... pościg za nami będzie wścieklejszy... wszystko wcześniej się wyda... Zresztą lepiej, żeby została z rodzicami... zapomni... przeniosą się do innego miasta... wyjdzie tam za mąż... Czyż to mało zakochanych rozstaje się na świecie!?...
Wbrew rozumowaniom niepokój Beniowskiego wciąż jednak wzrastał i za zbliżeniem się godziny trzeciej każdy szelest na dworze wzruszał go niezmiernie. Pod koniec chodził po izbie, cały zamieniony w słuch i uwagę. Zdumiał się więc bardzo, gdy niespodzianie, bez uprzedniego hałasu, otwarły się drzwi i na progu pojawiła się Nastazja. Była bardzo blada i ogromne jej oczy, płonące pod sobolim kołpaczkiem, zdawało się, że wypełniały całą zdrobniałą i wychudłą twarzyczkę.
Postąpił ku niej kroków parę.
— Z kim przyjechałaś?... Nic nie słyszałem!?...
— Odesłałam sanki z rozdroża i przyszłam piechotą!... Odeślesz mię swojemi psami, dobrze?...
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/196
Ta strona została przepisana.
— 188 —