Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/197

Ta strona została przepisana.
—   189   —

— Ależ zmęczona pewnie jesteś i nogi przemoczyłaś na roztopach...
— Bynajmniej!... Zresztą to drobnostka!
Chciał zdjąć z niej szubkę, ale odsunęła łagodnie jego rękę, rozpięła jeno pętlice i ciężko usiadła na ławie.
Beniowski stał przed nią, z trudem przezwyciężąjąc drżenie ciała.
— Cóż się stało?...
— Zaraz!... Ach... Auguście... Auguście... Samuelowiczu! — zakryła twarz i wybuchła nagłym płaczem.
Chwilę płakała tak, aż poczuła nagle, że obejmuje jej nogi, że tuli do jej kolan kochaną głowę. Więc jedną ręką zakrywając wciąż zalane łzami oczy, drugą położyła na bujnych, zwichrzonych kędziorach narzeczonego.
— Zaliż mię... miłujesz jeszcze?...
Mocniej przycisnął się do jej kolan, lecz milczał. Przyzwyczajona do jego w tych wypadkach milczenia, ciągnęła więc dalej cichym przełzawionym szeptem:
— ...Miłujesz?... Dlaczego więc chcesz mię opuścić?...
Uścisk Beniowskiego zwolniał. Odsunął się, a po chwili wstał. I ona też wyprostowała się na siedzeniu, opuściła z oczu dłoń i patrzała nań bystro obsychającemi oczami. Stał ciemny, chmurny jak burza; nie widziała go jeszcze takim i poczuła nieznany dotąd przed nim lęk.
— Skądże wiesz?...