Sergjusz Mikołajewicz Nowosiłow już leżał na pościeli z miękkich poduszek i czekał niecierpliwie, kiedy nareszcie Agafja skończy swe gospodarcze w kuchni zabiegi i zjawi się w łożnicy, gdy wtem czujnych uszu jego dobiegł dźwięk niespodziewany, coś jakgdyby zatrzaśnięcie okna w opuszczonej niedawno jadalni, a potem rozległy się ostrożne kroki na dworze wzdłuż ściany domu. Uniósł się na łokciu i nasłuchiwał; dziwne szmery nie ustawały, przyłączył się do nich jakby szept stłumionej rozmowy; więc Sergjusz Mikołajewicz dźwignął się ruchem tygrysim, cichutko wdział miękkie futrzane ciżmy, atłasowy, gronostajami podbity szlafrok zarzucił na tłuste plecy i wśliznął się do ciemnej świetlicy. Ostrożnie, nie skrzypnąwszy ani razu podłogą, wstrzymując oddech, zbliżył się do przy wartych drzwi jadalni i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Szły stamtąd jakoweś szelesty, zbyt wszakże niewyraźne, aby z nich coś można było wyrozumieć; nacisnął więc klamkę ręką i drzwi gwałtownie otworzył.