Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/214

Ta strona została przepisana.
—   206   —

— Sam, wuju, sam!... Komuż mógłbym w takiej rzeczy zawierzyć, prócz ciebie!?...
Urzędnik schował w rękaw nabitą krócicę, zabrał światło i wyszedł.
Wyciągnięte ciało Agafji blado świeciło wpośród opustoszałej komnaty, ledwie rozjaśnionej płomykiem zielonej „lampady“, wiecznie gorejącej tu w rogu, przed wielką „ikoną“ Zbawiciela w bogatych złoconych „ryzach“.
Ogromne łoże bielało niewyraźnie w głębi pod ciemnym baldachimem, jak kamienny sarkofag. Niewolnica, pomimo bólu w skrępowanych rękach, obróciła się twarzą ku drzwiom i cała zamieniła się w słuch. Dobiegała ją urywana rozmowa, w której często powtarzało się nazwisko Beniowskiego.
— Domyślałem się tego!... — piszczał Nowosiłow. — Nigdy ten kanalja nie wzbudzał we mnie zaufania... Ale żeby śmiał taką rzecz zamierzyć... Nie do wiary!...
— On na wszystko się targnie!... Władzy nie szanuje, w Boga nie wierzy... Heretyk, cudzoziemiec! Co mu tam!...
— Ale jak go zmóc, bo on już siłę zebrał i gotów się na wszystko ważyć!... A my nawet nie wiemy, jak daleko spisek jego zaszedł, wielu ma zwolenników, co i jak?... Może ma ich tak dużo, że im nie podołamy...
— Jakto, nie podołamy?... A małoż to kozaków?... Żołnierzy... Wziąć zaraz kompanję, napaść, pobić, związać...