Dość dawno, pewnie przed południem. Nikt ich nie widział. Dopiero wieczorem jeden z naszych doniósł nam, że wracając z polowania, spotkał ich na drodze w górach, w dziesięciu wiorstach od miasta, że prowadzili z sobą juczne konie i byli w pełnem uzbrojeniu.
— Słuchaj, Chruszczów, my się tu im w naszej wsi ani szkole w razie zbrojnego napadu nie oprzemy. Zmogą nas. Otóż, mam pewien plan, który trzeba jednak szczegółowo obmyślić i na miejscu wykalkulować. Jutro rano pójdziemy obaj do Czekawki, zrób więc odpowiednie rozporządzenie na czas naszej nieobecności. A teraz, przyjacielu, muszę biec do naczelnika. Dawno tam nie byłem i dłużej wprost nie wypada... A potrzebuję się również dowiedzieć, jak stoi sprawa z sekretarzem, bo widzi mi się, że mię mocno okłamuje... Do widzenia więc, druhu!
Wybiegł z domu i szybkim krokiem skierował się po ciemniejącej drodze ku miastu, błyskającemu ogniami poprzez zarośla.
Była już dobra noc i wieczorne ognie gorzały w oknach domów, gdy stanął przed bramą fortecy.
Zatrwożył się, znalazłszy podniesione zwody; jednak straż, poznawszy go, przepuściła boczną furtką bez żadnej trudności.
Rodzina naczelnika zebrana była w jadalni, przyjęto go z ożywieniem, ale bez zwykłej radości. Nastazja zaraz mu podsunęła talerz i misę
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/233
Ta strona została przepisana.
— 225 —