z pieczonem dzikiem ptactwem, naczelnik nalał mu kielich wódki.
— Cóżeś tak długo nie był?... — spytał go z surową wymówką.
Musiał Beniowski znów kłamać, opowiadać o swych kłopotach i trudach nad zorganizowaniem przewozu potrzebnych rzeczy, narzędzi oraz zapasów dla zakładanej osady rolniczej. W czasie tej opowieści od czasu do czasu rzucał smutne spojrzenie na wychudłą, znękaną twarz Nastazji, opływającą co chwila gorącym rumieńcem.
Naczelnik zwolna poweselał i z dawną ufnością słuchał pod koniec planów Beniowskiego, jak to on posieje na początku tylko jęczmień i jare żyto na miejscach suchych, mniej urodzajnych, ale wygrzanych słońcem, na południowych wystawach, aby zboża zwolna przyuczać do klimatu.
— Bo roślina, jak człowiek, boi się przeziębienia i może nawet dostać... kataru! — śmiał się wygnaniec.
— Co za szkoda, że nie można ich polewać wódką, bo to od kataru najlepsze lekarstwo!...
— Ryżkow, co już przed tobą, Auguście Samuelowiczu, tych rzeczy próbował, to w zimne noce jesienne, lękając się przymrozków, ogień na polach dookoła zbóż palił... Grzał je... Cóż kiedy od tego część plonu się spaliła. Ta co właśnie dojrzała. Zawiał wiatr i słoma zajęła się!... — opowiadała Marta Karłowna.
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/234
Ta strona została przepisana.
— 226 —