— Wynoście się wy, wynoście!... Zostawcie nas samych! — zwrócił się do nich Niłow.
— Teraz jeszcze niemożna wiele gadać, musi pan, Iwanie Piotrowiczu, czas jakiś poleżeć w zupełnym spokoju!... — opierał się Beniowski.
— Nie, nie!... To mi ulży, czuję, że zaraz zdrów będę... Albo... niech się co chce stanie... Ja rozkazuję! — upierał się chory. — Słuchaj!... — zwrócił się do Beniowskiego, gdy zostali sami. — Pokochałem cię jak syna, córkę ci daję, urząd po sobie chciałbym ci zabezpieczyć... wywyższyć cię pragnę ponad wszystkich, bo wydało mi się, żeś wart, żeś jest człowiekiem, jakim sam niegdyś zostać marzyłem, a nie mogłem... Tymczasem ten... ten gad parszywy... gada mi, że ty, ty... zdradę mi szykujesz, że urządziłeś jakowyś wielki spisek w celu wyzwolenia wygnańców... Śmiał nawet twierdzić, że córka moja wmieszana doń jest i żądał pochwycenia was i oddania natychmiast pod surowe śledztwo, pod przymus i tortury... Czego myślał dociec w ten sposób, nie wiem... Może, jak Marta Karłowna mówi, chciał sprośne swe oczy nacieszyć widokiem wylękłej, obnażonej przez kata Nastki, która wiadomo, że go, gada, odpaliła!... Tfu!... Obrzydliwość!... Ale znany on z tego!... Ach łotr! Ach gałgan!... Słowem rozgniewał mię, wypędziłem go, oskarżając, że czyha na moje miejsce, na moje dobre imię, oraz rękę i wiano mojej córki... Jak to sobie dawniej układałem, zanim ty nie przybyłeś. Ale wyznaję, że mi tyle rozmaitych
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/242
Ta strona została przepisana.
— 234 —