— Rozumie się!... Nie potrzebujesz mię o to prosić!... Sam twego ojca lubię... pomimo wszystko! Nie zapomnij tylko otworzyć twego okna od ogrodu!
— Już idę! Niech cię Bóg chroni!... — szepnęła dziewczyna.
Beniowski zbliżył się, lecz nie śmiał jej objąć; ucałował jedynie jej drżącą rękę.
Nad ranem przyszła wieść, że całą noc trwały narady u naczelnika, że byli tam wszyscy urzędnicy, oficerowie i nawet główny zwierzchnik kamczadalskich „taju“ okolicznych.
O dziesiątej zjawił się w szkole sierżant i zaprosił Beniowskiego na śniadanie do naczelnika. Beniowski wymówił się chorobą i obiecał, że przyjdzie jutro, jeżeli stan zdrowia mu pozwoli. Wysłaniec nastawał i groził, że ma rozkaz zmuszenia siłą Beniowskiego do słuchania siebie, przyczem ujął za rękojeść szpady. Beniowski pogroził mu pistoletem, twierdząc, że nie mógł otrzymać tak dziwacznego rozkazu prowadzenia siłą na śniadanie, żeby wynosił się natychmiast i nie wracał bez pisemnego rozkazu.
W parę godzin potem przybył komendant z kilkoma kozakami i lektyką naczelnikowej... Beniowski na wieść, że idą, kazał wartom się ukryć i przepuścić ich swobodnie do wnętrza.
— Cóżto się stało, przyjacielu!... Chory jesteé!? A szkoda!... Wesoła gotuje się u naczelnika pohulanka!... Brak nam ciebie będzie... Pogadalibyśmy o naszych kalifornijskich zamia-
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/251
Ta strona została przepisana.
— 243 —