zapóźno ich zwoływać, zaczem jutro rano kategoryczną dam odpowiedź!...“
Tymczasem wygnańcy pośpiesznie ściągali swoje siły i gromadzili wszelki oręż oraz zapasy żywności do swej małej warowni, jaką była szkoła.
W głębi najobszerniejszej komnaty, oświetlonej płonącym na kominie ogniem, siedział Beniowski, a obok niego dowódcy oddziałów: Winblath, Panow, Chruszczow. Co chwila rozbrzmiewały nazewnątrz okrzyki wart:
— Kto idzie?...
— Swój!...
— Hasło?...
— Wolność!...
Baturin, Sybajew, Gurcynin spotykali wchodzących, lustrowali ich broń, przeglądali rzeczy, odrzucając niemiłosiernie wszystko zbyteczne.
— Zlituj się, Wasza Szlachetność, przecież to wszystko moje własne!... Cóż ja z tem zrobię?... — opierali się niektórzy.
— Rzucisz, bratku, rzucisz!... I bez tego będziemy mieli dużo do niesienia amunicji i żywności!...
— To idziemy stąd?...
— A cóżeś ty myślał, że wiecznie tu będziemy siedzieć?... Zabieraj swoje i ruszaj a odłożone rzuć tam na kupę w kącie!...
Pokrzywdzony wahał się, spoglądał żałośliwie na Beniowskiego, ale ten zdawał się nic z tego nie widzieć, nie słyszeć. Ruchliwe rysy
Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/254
Ta strona została przepisana.
— 246 —