Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/255

Ta strona została przepisana.
—   247   —

jego twarzy stężały w niezłomnem skupieniu, piękne, powłóczyste oczy otwarły się szeroko, patrzały surowo. Na kogo padło dziwne ich spojrzenie, milkł onieśmielony i przejęty.
Wtem na ganku rozległa się wrzawa i szamotanie, drzwi otwarły się szeroko i wpadła Ziablikowa z dwojgiem dzieci, a za nią jeszcze parę kobiet:
— Cóż wy chcecie z nami zrobić, niegodziwcy?... Rzucacie nas na sromotę i śmierć pewną!... Toć nas wyrżną rozjuszone kozaczyska na pewno... Ja tam nie zostanę! Jak sobie chcecie!... Gdzie mąż mój, tam i ja, według prawa!... wołała Ziablikowowa.
— A juści!... My też!... — krzyczały inne.
— Zlitujcie się, Auguście Samuelowiczu, dajcie rozkazanie! Toć ani z dobytku, ani z domu nic nie zostanie, wszystko spalą i rozdrapią tutejsze drapieżce!... Dozwólcie choć życie ratować, choć dzieciaków... — wybuchnęła z płaczem Ziablikowowa, rzucając się do nóg Beniowskiego.
Ten wstał.
— Kto was tu wpuścił, kiedy surowo zabroniłem wpuszczać niewojskowych!?... Sybajew, zmienić wartę i winnego postawić na godzinę w pełnym rynsztunku pod ścianą!...
— Ja nie pójdę, nie pójdę stąd!... Zarżnijcie nas lepiej sami własną ręką!... — piszczała Ziablikowowa, kładąc się na ziemi i przyciągając do siebie dzieci.