Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/267

Ta strona została przepisana.
—   259   —

tem ostrzelać fortecę! To im dobrze zrobi!... A może uda się i co innego!...
Zbliżył się do Sybajewa i, wziąwszy go pod rękę, szeptał z nim coś długo.
Szli przez miasteczko puste, jakby wymarłe, bez najmniejszego gdziekolwiek światełka. Wdali czerniała również ciemna, nieprzenikniona warownia. Ciężka, kwadratowa baszta wznosiła się wysoko za zwodzonym mostem; między drewnianemi bastjonami zębiły się długie linje ostrokołu.
Gdy zbliżyli się do zwodu, szyldwach otworzył nad furtą okienko i zapytał ich, czy prowadzą jeńców.
Wziął ich widocznie za swych kamratów.
— Spuszczaj, gapiu, most!... Naco czekasz!? — zagrzmiał oficerskim basem Sybajew.
Żołnierz widać poznał głos dawnego naczelnika, bo mruknął:
— Słucham, Wasza Szlachetność! — i zamknął okienko.
Zazgrzytały łańcuchy, most opadł, otwarła się czarna paszcza bramy z niewyraźnie majaczącemi u jej wejścia figurami zbrojnych żołnierzy.
— Naprzód! — zakomenderował Beniowski.
Spiskowcy rzucili się ławą i nim grenadjerzy zdołali krzyknąć, już opanowano wejście, broniących się zabito, innych zamknięto rozbrojonych na odwachu.
Niezwłocznie Beniowski kazał zwód napo-