Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/278

Ta strona została przepisana.
—   270   —

I wydało się na chwilę Beniowskiemu, że odległość między nim i jego oficerami jakgdyby zwiększa się, że oni jakgdyby bezwiednie cofają się, że zostaje on osamotniony z tą zgrają piętnowaną, stojącą bez ruchu po drugiej jego stronie z bronią u nogi. Gorzki uśmiech wykrzywił mu usta, podniósł lunetę i skierował ją ku kozackiemu obozowi.
— Wstrzymajcie ogień!... Gaście!... Idą, już idą!...
— Chwała niech będzie Miłościwemu Bogu!.. — krzyknął gorączkowo Chruszczow.
Istotnie na górze znowu wszczął się gwałtowny ruch, pojawiła się na dzidach moc białych chustek, roje ludzi bezładnie zbiegało po zboczu, a na przedzie pędziło dwóch kozaków, trąbiąc, wymachując papierem i białą chorągwią.
Pożarem już niepodobna było owładnąć, huczał i szalał i słał ku błękitom nieba czarne słupy dymu, przesnute krwawym płomieniem i siwym oparem. Ale budynek cerkiewny czerniał wśród wianka ognia jeszcze nietknięty.
— Wyprowadzajcie kobiety, wyprowadzajcie kobiety!... Zgadzamy się!... Komendanta, który nas oszukał, mówiąc, że ty nie ośmielisz się zapalić cerkwi, że to tylko z twej strony fortel, związaliśmy... Prowadzą go oraz innych oficerów, kupców i zakładników, których żądałeś... I my wszyscy idziemy poddać się; broń złożona została na górze... Poślij swoich, żeby ją odebrali!... Ale przedtem wyprowadźcie z ognia ko-