Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/42

Ta strona została przepisana.
—   34   —

Każdy z orszaku na popasach dostawał od okolicznych mieszkańców jako datek futerko lisa, lub dziesiątek skórek wiewiórczych, a prócz tego mógł wymienić na herbatę, cukier, chińską tkaninę lub poprostu wyłudzić drugie tyle. Gdy zaś naczelnik pokrzepił się jedzeniem i trunkiem, przychodzili z hołdem wodzowie pobliskich plemion i, kłaniając się, rzucali mu pod nogi całe stosy drogich futer kunich, lisich, nawet sobolich. Dostawało się z tych skarbów sporo i podwładnym.
Pęczniały skórzane sumy podróżne, okrągliły się od wywczasów, od dobrej wyżerki, od zadowolenia twarze urzędników.
Gdy w dalszej podróży wdarli się zwężającym wciąż wąwozem rzeki w samo wnętrze górzystej krainy, w dzikie zacienione wąwozy o ścianach prawie prostopadłych, droga stała się bardzo uciążliwą i otwarły przed nimi zadymione mroźnym oparem czeluście „tarinów“. Rzeczułki, płynące po dnie wąwozów, w wielu miejscach pokrywała sina gołoledź, dziwnie odbijająca od przyległych bialuchnych calin śniegowych. Jeszcze bardziej dziwiły i przerażały wędrowców niespodziane rozlewy żywej wody, wyciśniętej z głębin rzecznych odmętów mrozami, która chlupała pod łapami psów, jak rozlew letni.
W takich miejscach, aby nie pomrozić zwierząt, ludzie przewozili je i przenosili na rękach, przeciągali następnie sanie i ładunki, co dużo za-