Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/43

Ta strona została przepisana.
—   35   —

bierało czasu. Nieraz już i noc zapadła i księżyc wszedł nad czarniejszemi od nocy skałami, a karawana, pokrzykując, dzwoniąc brzękadłami osztołtów, poskrzypując płozami, tłukła się wśród białych oparów oparzeliska, ledwie prześwietlonych srebrną poświatą. Tu i tam wśród mrozu, białości i martwoty tajemniczo migotała i łuszczyła się żywa smuga płynącej wody... Czasami w lodowym pagórku rozpękłego łona rzeki trzeba było rąbać schody wśród tych ciekących niebezpiecznych strumieni.
Ludzie w tych miejscach bardzo cierpieli od zimna i odmrożeń; nawet naczelnik zdradzał czasem obawy o nich i ze współczucia wstawał z sani w trudniejszych miejscach. Jedynie sekretarz nie ruszał się ze swego futrzanego wora, gdzie było mu miękko i ciepło, zaciszno, jak w uchu.
Na przestrzeni często paruset wiorst nie spotykali podróżni mieszkańców i nocowano w „powarniach“ — pustych schroniskach, umyślnie pobudowanych co wiorst kilkadziesiąt dla wygody kupców przejezdnych, oraz na użytek poczty rządowej.
Po przybyciu niecono przedewszystkiem suty ogień na niskiem ogniszczu, umieszczonem pośrodku; ławy i ściany wyścielano pośpiesznie futrami, urządzano naprędce stoły z pniaków, z narcianych blatów, rozstawiano małe zydelki sporządzone z karczów i sęków... Siadali na nich zziębnięci i zdrożeni panowie urzędnicy i czekali